Po bardzo udanych związkowych protestach mamy chyba impas. Rząd i pracodawcy - ich stanowisko jest generalnie wspólne - proponują „nowy początek”. Komisja Trójstronna miałaby działać jakby się nic nie stało. Liderzy związkowi odmawiają. Słusznie.
Stanowisko rządu z pewnością wyrasta z przesłanek prestiżowych - obawiają się, że jakiekolwiek ustępstwo będzie zinterpretowane jako słabość i przyniesie eskalację żądań. Ale być może stanowisko to odzwierciedla też pryncypialną determinację: nie ustąpimy, bo w każdej sprawie mamy rację. Nie można wykluczyć, że premier jest rzeczywiście przekonany, iż np. podniesienie płacy minimalnej spowoduje skokowy przyrost bezrobocia. Uzasadnione jest przypuszczenie, że Tusk jest autentycznym wyznawcą liberalnych dogmatów. Do tego czuje na (politycznym) karku pryncypialnie liberalny oddech posła Gowina i Wiplera (także monarchisty Żelka).
Czas nie pracuje na rzecz rządu ani partii koalicyjnych. Protesty były ostrym ostrzeżeniem i rząd – tak myślę – powinien (nawet nie mając pryncypialnego przekonania) wziąć pod uwagę, że sytuacja się zmienia. Ale może też spróbować napór przeczekać. Liderzy związkowi nie powinni na to pozwolić, ale możliwości ich działania też są ograniczone.
Niezależnie od tego, jak ocenić celowość nasilenia protestów (szczególnie strajku generalnego) można mieć wątpliwość, czy jest to scenariusz realny.
Protesty wrześniowe bardzo wysoko umieściły poprzeczkę dla przyszłych protestów. Trzeba też pamiętać, że choć opinia publiczna poparła poprzednie protesty (wielkie znaczenie miał ich spokojny przebieg i doskonała organizacja), to niekoniecznie jest gotowa na poparcie działań bardziej radykalnych. Rząd wie, że związki mają limitowane możliwości i właśnie także dlatego może zdecydować się na strategię przeczekania.
Myślę, że związki (szczególnie „Solidarność”) mogą podjąć działania o innym charakterze niż nasilenie protestów. „Solidarność” w swej pierwszej formule z lat 80. była czymś więcej niż związkiem zawodowym. Wprawdzie uwarunkowania są dziś zasadniczo różne, to Związek ma moralny mandat, by występować jako rzecznik nie tylko (niezbyt przecież licznych) członków, ale też jako wyraziciel interesów szerokich grup społecznych - przede wszystkim pracowników.
Przemiany, jakie się w Polsce dokonały od 1990 r., były możliwe dzięki wcześniejszym działaniom „Solidarności”. Ale to też oznacza szczególną odpowiedzialność Związku za ich kształt i zobowiązanie do oceny osiągniętego rezultatu. Przesadą było by twierdzić, że pracownicy nie odnieśli z transformacji korzyści. I choć są tacy, którzy stracili, to przecież generalnie bilans - także dla środowisk pracowniczych - jest dodatni. Rzecz w tym, że inne grupy (menedżerowie, właściciele przedsiębiorstw, „profesjonaliści”) zyskali nieporównanie więcej. Kolejne liberalne rządy przekonują - teraz już nieskutecznie - że takie było obiektywne prawo historii. Myślę, że właśnie „Solidarność” powinna to zakwestionować. Ktoś powie: wrześniowe protesty tym właśnie były. W zasadzie tak, ale ciągle jest dużo ludzi, którzy skłonni są uznać postulaty Związku jako sprawiedliwe, ale niekoniecznie sprzyjające rozwojowi gospodarczemu.
„Solidarność” skutecznie umocni swój wpływ na politykę gospodarczą państwa i kształt systemu społeczno-gospodarczego, przekonując opinię publiczną, że jej postulaty służą sukcesowi gospodarki, niż gdy - zakładając, że to realne -wzmocni protesty. Oczywiście Związek nie może (nie powinien!) budować programów kompleksowych. Nie musi i nie powinien wypowiadać się w sprawie in vitro. Ale jest ważne, by np. przekonać opinię publiczną, że podniesienie płacy minimalnej czy nawet radykalne ograniczenie umów śmieciowych nie musi prowadzić do zwiększenia bezrobocia. Tylko pod tym warunkiem głos Związku będzie dobrze słyszalny. Także podczas wyborów.
Ryszard Bugaj
Przedruk: „Tygodnik Solidarność” nr 41 11 października 2013 r.