Solidarność Wielkopolska - Zapamiętać ten czwartek
Zapamiętać ten czwartek
Poniedziałek 11 lipca 2011
Zobaczyłem tłum ludzi. To była kolejka do sklepu z chlebem. Tam stałem. - wspomina po latach W. Słuchocki Fot. AN

Minęła kolejna rocznica Poznańskiego Czerwca ’56. To już 55 lat temu, uczestnicy coraz starsi i coraz mniej tych, którzy pamiętają. Obchody jakby skromniejsze? Przynajmniej w mediach. Owszem, kilkaset osób zgromadziła główna uroczystość pod Pomnikiem Poznańskiego Czerwca’56, nagłośniona zapewne z uwagi na uczestniczących w niej przedstawicieli władz. Ale dzień wcześniej taka sama grupa (w części zresztą tych samych osób) towarzyszyła złożeniu kwiatów przez Jarosława Kaczyńskiego, co w wiodących publikatorach przemknęło prawie niezauważone. Podobnie, jak znakomita akcja Wiary Lecha: liczni kibice – głównie młodzi – w rocznicowe popołudnie wielkim transparentem zamanifestowali swą obecność przy Poznańskich Krzyżach, które z kolei wieczorem oświetlili wieloma pochodniami, tworząc przykuwającą uwagę scenografię. Takie akcje przyciągają młodzież, potrafią ją zainteresować historią.

Przecież podobni młodzi ludzie ponad pół wieku temu też uczestniczyli w poznańskim powstaniu. Nie wszyscy czynnie, nie wszyscy z bronią w ręku. Dla niektórych to była tylko młodzieńcza ciekawość. Bo tacy byli i są młodzi – ekscytuje ich akcja, przygoda.
Taki był też wówczas niespełna 17-letni Wojciech Słuchocki. – Bo ja proszę Pani, nie byłem żadnym bohaterem, nie mogę się nazwać nawet uczestnikiem, zaledwie obserwatorem; znalazłem się przypadkowo w wirze wydarzeń i ciekawość ciągnęła mnie w różne miejsca. Chcę mówić tylko o tym, co osobiście zapamiętałem.
- Ponieważ rozpoczęły się już wakacje, wybraliśmy się z bratem i kolegą od rana zwiedzać Targi – rozpoczyna swą opowieść. – I tam przypadkowo idąc aleją trafiliśmy na tę małą pierwszą manifestację. Zauważyłem, że zagraniczni obserwatorzy robili zdjęcia. Słychać było coraz głośniejsze okrzyki i pochód szedł w stronę wyjścia. E, co tam Targi – mówię, teraz idziemy z nimi! Przez starą Kaponierę doszliśmy do pierwszego gmachu, gdzie była wtedy komenda milicji (obecnie Collegium Iuridicum). Słyszałem okrzyki „wypuście ich”... kogo? nie wiedziałem wtedy. Potem tłum przepchnął nas niżej w kierunku Placu i rozłączył mnie z bratem i kolegą. Byłem już sam. Szedłem w kierunku Komitetu Partii, widziałem ludzi stojących w oknach, ale z daleka, bo tłum był taki, że nie mogłem dojść bliżej. Jakie były okrzyki, dokładnie nie pamiętam, wiem to raczej z późniejszych relacji. Spotkałem innego kolegę. No, to czas wracać do domu – mówię. Było chyba około godz. 11. O tej porze wszystkie tramwaje już stały i wiadomo było, że trzeba na Sołacz piechotą – przez Most Teatralny, ul. Poznańską na Kościelną. A na Kościelnej zaczepiło nas dwóch w pasiakach – którędy na dworzec? I tak dowiedzieliśmy się, że Młyńską rozbili. Ciekawość nas zawróciła. Cofnęliśmy się Jeżycką w kierunku Kochanowskiego. Zobaczyłem tłum ludzi. To była kolejka do sklepu z chlebem w suterenie na rogu Kochanowskiego i Poznańskiej. Tam stałem. Pod gmach UB, z którego okien strzelano, próbowaliśmy podejść z innymi młodymi ludźmi przez ogródki przy samych murach domów. Dorośli na nas krzyczeli „uważajcie, będą strzelać”. Wycofaliśmy się w ten sam sposób pod sklep. Utkwił mi w pamięci ten sklep, bo spędziłem w pobliżu wiele godzin. Widziałem z tego miejsca, co się działo.
Naprzeciwko tego sklepu był pusty plac i tam przyjechał pierwszy czołg – wysiadł z niego jakiś podoficer i jeszcze dwóch żołnierzy. Pojawili się robotnicy. Byłem blisko, usłyszałem „bierzemy czołg”, a gdy żołnierz chwycił za kaburę, po prostu jeden z nich dał mu w twarz i odebrał pistolet. Inny wszedł do środka i mówi „tu nie ma żadnej amunicji, pusty czołg tylko jechać może”. To było około 12-tej. Wtedy już zaczęły się strzały seryjne z okien naprzeciwko, już ludzie mieli broń. Pierwsi cywile z bronią podeszli bliżej UB. Z odległości ok. 30 m widziałem rannego cywila, który czołgał się na boku. Zaczął się mocniejszy ostrzał z okien UB, kule bzykały przede mną, ale stojąc pod samym murem znajdowałem się w „martwym polu”. Wtedy już leżało 2 czy 3 rannych, podjechała karetka i wysiadła kobieta sanitariuszka i mężczyzna też w białym kitlu. I wtedy stała się rzecz, którą zapamiętam do końca życia – zostali skoszeni serią – nie zabici, bo pozbierali się, ale poszła seria w kierunku tych, którzy chcieli ratować. Wiadomo, jak tłum zareagował. Tu już przelała się kropla goryczy.
Ludzie wycofywali się w kierunku Poznańskiej i na jakiś czas trochę się uciszyło – kontynuuje swoje wspomnienia pan Wojciech. – Potem wzmogły się strzały seriami w kierunku domów naprzeciwko, z których strychów zaczęli strzelać powstańcy; dużo ich przechodziło od strony Mickiewicza. Ta wymiana ognia trwała z godzinę. Wtedy pojawiły się czołgi od strony ul. Dąbrowskiego, stanęły u wylotu; zaczęli strzelać z karabinów maszynowych w kierunku powstańców, cywili. Wtedy już i pod murem nie było bezpiecznie. Tymczasem ul. Poznańska, która była właściwie poza terenem działań, też stała się niebezpieczna. Z okien bocznej ściany UB strzelali przez bramę wjazdową do wszystkiego, co się ruszało na Poznańskiej. Na moich oczach kobieta przechodząca chodnikiem drugą stroną ulicy została ranna. Przyjechały też czołgi od ul. Poznańskiej, ale z nich nie strzelali. Strzelano z budynków UB i z tych czołgów od ul. Dąbrowskiego. Rannych było coraz więcej. Tak trwało do popołudnia.
Ciągle kręciłem się w pobliżu tego sklepu. Ludzie przychodzili tu po chleb i bułki. Tam była też na miejscu piekarnia, więc chleb piekli aż do wieczora i wydawali. Ludzie dzielili się.
Byli ranni, to trzeba było pomóc. Przenoszono ich taką boczną uliczką między Poznańską a Jeżycką w kierunku szpitala na Mickiewicza. Chcieliśmy z kolegą wrócić od Mickiewicza w kierunku Kochanowskiego. Bardziej z ciekawości, bo przecież ani broni nie miałem, ani nie umiałem strzelać. Ale ostrzał był duży i starsi z bronią nakrzyczeli na nas. Doszliśmy do Dąbrowskiego, ale znowu nas wycofali. Znaleźliśmy się w końcu na Roosevelta, w kamienicy niedaleko Mostu Teatralnego. Widzę z okna na półpiętrze, że leży na chodniku tyraliera polskich żołnierzy w polskich czapkach, którzy strzelają w kierunku ogródków kolejarskich, ale jakoś tak dziwnie strzelają – celują, celują, ale przy strzale podrywają lufę. A wzdłuż nich chodzi oficer w polskim mundurze i krzyczy „agnia, towariszczi”. Na nas to, jak płachta na byka, więc z bezsilności rzuciliśmy w niego jakimś znalezionym kawałkiem gruzu czy zbitego szkła, a on się wtedy odwrócił w kierunku naszego okna i zaczął strzelać, ale na szczęście zdążyliśmy się schować. Tego nie zapomnę. Zaczęło się jednak robić niebezpiecznie – widać było, że wysyła 2 żołnierzy.  – Będą nas szukać – mówię – trzeba uciekać.
Tu już skończyła się ciekawość, zaczął się strach, początek wycofywania się, ratowania siebie. I znowu między ogródkami. Co chwilę natykaliśmy się na żołnierzy, tłumaczyliśmy się, że chcemy do domu na Sołacz. Jakoś dotarliśmy do Poznańskiej, ale tam nas żołnierze ostrzegli, że wszędzie snajperzy i można tylko po zmierzchu spróbować przez nasyp i tory. To było dramatyczne przeżycie. Dzięki dużej sprawności fizycznej i sprytowi udało się, chociaż poszła za nami seria... udało nam się przeżyć właściwie cudem.
Tak zapamiętałem ten czwartek. To obok patriotycznych tradycji rodzinnych i wychowania w domu ukształtowało moje poglądy i postawę – konstatuje Wojciech Słuchocki.

AN