Solidarność Wielkopolska - „Solidarność” uczy demokracji
„Solidarność” uczy demokracji
Poniedziałek 12 marca 2012

Rozmowa z dr BARBARĄ FEDYSZAK-RADZIEJOWSKĄ, socjologiem, wiceprzewodniczącą Komisji Międzyzakładowej NSZZ „Solidarność” w Polskiej Akademii Nauk.

Jak przekonać Polaków do „Solidarności”? Czy nie jest tak, że zachłyśnięci nową rzeczywistością uznaliśmy związki zawodowe za instytucję z przeszłości, coś niepotrzebnego we współczesnej gospodarce?

To zdumiewające, że w debacie publicznej „Solidarność” funkcjonuje głównie w kontekście historii, pomników, cudu lub fenomenu z przeszłości, a nie jako fundamentalny element społeczeństwa obywatelskiego, instytucja niezbędna w demokratycznym państwie.

A jest potrzebna?

Oczywiście. Związek wprowadza mechanizmy demokracji i partnerstwa już od poziomu komisji zakładowej. Wprowadza element kontroli, pewnej presji

niezbędnej dla efektywnego i racjonalnego zarządzania strukturami i ludźmi w sytuacji, gdy relacje są asymetryczne, jak między pracownikiem a dyrekcją czy prezesem. Dialog społeczny między pracownikami i pracodawcami ma także znaczenie w debacie publicznej. Zauważmy, że związkowcy są w mediach przedstawiani zawsze jako strona sporu, a pracodawcy bardzo często występują

w roli niezależnych ekspertów.

Czy jednak taka kontrola na każdym poziomie życia społecznego, w tym gospodarczego, jest potrzebna? Nie można przecież zakładać, że wszyscy pracodawcy lub politycy są z założenia nieuczciwi.

Rzecz nie w uczciwości, a w racjonalności i efektywności podejmowanych decyzji. Wiedza o zarządzaniu ludźmi i strukturami czy o funkcjonowaniu demokracji prowadzi do wniosku, że sprawność i skuteczność każdej władzy (pracodawcy, rządu etc.) jest tym większa, im więcej czynników uwzględnia ona w swoich decyzjach. A motywacje, zaangażowanie, poczucie partnerstwa, uczciwość pracowników i obywateli mają ogromne znaczenie dla funkcjonowania i firmy, i państwa. Dobre zarządzanie nie bierze się tylko z geniuszu prezesa czy premiera, lecz ze świadomości, że są kontrolowani, a przesłanki ich decyzji będą znane. Szef, który ma w swojej firmie związek, musi nią lepiej kierować. Związki zawodowe są więc także po to, by firmy były lepiej zarządzane.

Związkom zawodowym zarzuca się również jednostronne pole widzenia, hamowanie rozwoju gospodarczego i ograniczanie wolnego rynku.

A jakże, mówiło się nawet, że „przeszkadzają” nieomal we wszystkim, w demokracji, transformacji, modernizacji, bo są „roszczeniowe”. Tymczasem

wycofanie się związku przyniosło np. niekorzystne prywatyzacje. „Roszczeniowość” można nazwać inaczej - prawami pracowniczymi i obywatelskimi, a wtedy znaczenie związków dla dobrego funkcjonowania państwa staje się czytelne. NSZZ „Solidarność” ma piękną tradycję godzenia różnych interesów i wspierania słabszych przez silniejsze grupy pracownicze. To sprawdza się dzisiaj w debacie o zmianach systemu emerytalnego.

No właśnie, zatrzymajmy się na tym przykładzie. „Solidarność” zebrała ok. 1,5 mln podpisów pod inicjatywą referendalną, a premier już zapowiada, że do prośby takiej rzeszy Polaków się nie przychyli. To gdzie tu jest siła Związku?

W tym konkretnym przypadku rządzący, jeśli nie dojdzie do referendum, zlekceważą nie Związek „Solidarność”, ale półtora miliona aktywnych obywateli. Ten rząd lekceważy bardzo wiele rzeczy. Ale w nieskończoność takiej polityki nie da się prowadzić w demokratycznym państwie. Związek dał Polakom szansę wyrażenia swojej opinii. Wiemy już, jak wielu obywateli chce referendum. Tak właśnie funkcjonuje społeczeństwo obywatelskie, bo pozwala ludziom artykułować własne interesy i zabiegać o ich realizację. Dzięki tej akcji „Solidarność” istnieje w debacie publicznej i ma możliwość wpływania na kształt dyskursu i stanowienia prawa. To jest ważne.

Ale od zaangażowania w budowę społeczeństwa obywatelskiego już tylko krok do aktywności politycznej. A to chyba wielu Polaków – zostawmy na boku analizę, czy słusznie – zniechęciło do Związku w ostatnich kilkunastu latach.

Po 1989 r. „Solidarność” oddała swoje elity strukturze politycznej kraju, od samorządów przez Sejm, rząd, po liczne instytucje publiczne. To jej wielka zasługa, której nie można nazywać upolitycznieniem. Przecież nie chcielibyśmy, by w III RP rządzili jedynie ludzie ze służb i byłej partii komunistycznej. Zaangażowanie w życie publiczne, funkcjonowanie społeczeństwa obywatelskiego nie było i nie jest „upolitycznianiem” Związku. „Solidarność”

przeprowadziła niedawno akcję pt. „Zorganizowani mają lepiej”. Powiedziałabym to podobnie, ale inaczej – społeczeństwa, w których istnieją silne i szanowane przez rząd i pracodawców związki zawodowe, żyją lepiej.

Zna Pani dobrze związkowe i społeczne realia w innych krajach. Jak w tym kontekście prezentuje się Polska?

W krajach skandynawskich, a więc w społeczeństwach z silnym kapitałem społecznym, uzwiązkowienie jest bardzo wysokie. W Szwecji wynosi ponad 70 proc., w Finlandii podobnie. Tam pracownicy są szanowani i mają silną pozycję w negocjacjach. Pomiatanie pracownikami – a więc po prostu  ludźmi – jest trudniejsze, czasami niemożliwe. Polskie migracje „za chlebem” są często także migracjami za normalnością w pracy.

Jak zatem przekonać do „Solidarności” polskich pracowników?

Pracowników, zwłaszcza młodych, mogą zjednać hasła godnościowe, a nie tylko materialne. W tym efektywność firmy, jej marka, bezpieczeństwo pracy etc. Paradoksalnie, żeby mobilizować ludzi, trzeba im pokazać, że w działaniu Związku chodzi o coś więcej niż o przysłowiową kiełbasę. „Solidarność” ma mocną kartę, odniosła historyczny sukces jako związek, organizacja obywatelska i ruch na rzecz demokracji, wolności i modernizacji Polski. Była i nadal jest konkretna, praktyczna, a zarazem daje członkom poczucie sensu i wagi tego, co robią. Chcemy mieć społeczeństwo obywatelskie, zacznijmy od związków.

Rozmawiał Adam Chmielecki

Źródło: „Magazyn Solidarność” nr 3/2012